Fragmenty powieści

“(…) Dwadzieścia pięć minut później Diana podjechała pod rzeczoną stację paliw, po drodze dwukrotnie grzesząc w myślach z Jakubem Lange.

Szybko oceniła, że niewielki, ale zapewne dobrze zaopatrzony w używki obiekt, służył tu zarazem za punkt handlowy, publiczny szalet, informację turystyczną i miejsce spotkań towarzyskich. Temu ostatniemu służyły dwie przyśrubowane do betonu, drewniane ławki, stojące wzdłuż bocznej ściany przylegającego do stacji sklepu. Zapewne nie było warunków pogodowych zdolnych zrazić obsiadających je mężczyzn do odreagowywania tu męki trzeźwości, po każdym dniu pracy. (…)

Diana zdecydowanym ruchem pociągnęła za klamkę, dziarsko wyszła z samochodu i z impetem zatrzasnęła drzwi.

Sąsiad z drugiego piętra opowiadał jej kiedyś o nieprawdopodobnym zjawisku, którego doświadczył po sześciu miesiącach odbywania służby wojskowej. Bosy po raz pierwszy udał się wtedy na przepustkę do miasta sąsiadującego z koszarami. Na początku myślał, że nastąpił jakiś cudowny przypadek. Jednak po potwierdzeniu tego „przypadku” na kilkunastu, a potem kilkudziesięciu przykładach, szeregowy Bosacki doszedł do wniosku, że to nie świat na zewnątrz się zmienił, ale w nim zaszła drastyczna zmiana. Otóż biusty wszystkich kobiet wydawały mu się większe, biodra węższe, a każda z nich – niezależnie od wieku – zdawała się ponętnie młoda.

Teraz Diana czuła się podobnie do kobiet spotykanych wtedy przez Bosego. Wymodelowana wyobraźnią sześciu facetów, chwilowo nienadających się do jakiejkolwiek służby.

Jeden z dżentelmenów gwizdnął przeciągle. Drugi wygłosił pean składający się z monosylab typu „no no no”, po czym dorzucił kilka tłumaczących je rzeczowników. Zanim skończył, dwóch innych absztyfikantów zdążyło pokłócić się na temat tego, czy Padera grała w jakimś porno, czy nie. Piąty był łaskaw nie zwrócić na nią uwagi. Szósty wyraźnie próbował zahipnotyzować ją wzrokiem.

– Dzień dobry, panowie – rzuciła.

Stanęła przed ławkami, uważając przy tym, by w bliżej nieokreślone „coś” nie wdepnąć.

– Mam pytanie. Chyba wam nieobce.

Odciągnęła na boki rozpięty płaszcz. Położyła ręce na biodrach.

– Próbuję sobie przypomnieć, co robiłam w sobotni wieczór. Może któryś z was biesiadował tu wtedy?

W pierwszej kolejności odpowiedziało jej milczenie. Potem odchrząknięcie i splunięcie flegmą. Jako trzeci odezwał się gardłowy, zachrypnięty głos (…) mężczyzny w odblaskowej kamizelce.

– Niestety nie robiłaś tego ze mną!

Doprawdy, czarujący żartowniś… Zaśmiał się, jakby resztkami sił, w czym zawtórował mu pozbawiony nie tylko wigoru, ale i czystych głosów chór kolegów.

– Czyli żaden z was mnie tu wcześniej nie widział? – skonstatowała Paderska, licząc na potwierdzenie.

– Wsna czeto cie yduje, sienżniii… – stwierdził inny, unosząc się z ławki.

Młodszy, lepiej ubrany. Przy swojej kolarskiej sylwetce i włosach na młodego Michaela Boltona nawet całkiem atrakcyjny. (Oczywiście, gdyby się umył i nigdy więcej nie odezwał.) Rychło po oderwaniu pośladków od deski stracił równowagę, jakby od głośno zaakcentowanej samogłoski „i” odepchnęła go siła odśrodkowa.

Siedzący za nim, wyposażony w dwukrotnie większą masę ciała mężczyzna, w reakcji na oparcie się tamtego plecami o jego ramię, odepchnął przystojniaka tak, że ten niemal wykonał przewrót w przód. Skutkiem ubocznym było to, że niedoszły upadek nieco go chyba otrzeźwił.

– Wslepie siepani zayta – poradził.

Kiwnął głową na ścianę w kolorze brudnych skarpetek. (…) Rzeczywiście. Bez tego wskazania Diana mogłaby się nie domyślić, że ten zasyfiony gmach zawierał coś więcej niż gruz. (…)

Padera podziękowała, zasalutowała niedbale i odmaszerowała w kierunku wejścia do budynku.

Na pierwszy rzut oka lokal stacji był dobrze zaopatrzonym sklepem typu „mydło i powidło”. Po kolejnych „rzutach oka” wrażenie to przerodziło się w pewność. (…)

– Dzień dobry – zwróciła się do stojącej za ladą na prawo od drzwi blondynki.

Ekspedientka – lat, dajmy na to, pięćdziesiąt dwa – siedziała na wysokim stołku i przeglądała gazetę. Nienagannie ufryzowana i w iście sylwestrowym makijażu. W odpowiedzi na powitanie dotknęła prawego zausznika niebieskich, okrągłych oprawek. Odgięła przy tym mały palec, zakończony spiczastym paznokciem w kolorze ostrzegawczego pomarańczu. Traktowany jako narzędzie samoobrony sam w sobie wystarczyłby do wyszarpania rdzenia kręgowego. Znad szkieł zmierzyła nieznajomą klientkę wzrokiem kogoś, kto zna wszystkie hasła w krzyżówkach.

Nie czekając na więcej oznak gościnności, Diana podeszła do kasy i zapytała wprost:

– PO147TX. Czy nie zalegam tu przypadkiem z jakimś paragonem?

Kobieta zamrugała dwukrotnie.

– Taki żart – sprostowała Padera.

Śmignęła w górę kącikami ust.

– Tak naprawdę to się zastanawiam, czy w weekend nie zabiłam kogoś z tej okolicy.

Ekspedientka zamknęła kolorowe pismo, zeszła ze stołka i położyła na nim gazetę. Zajęło jej to jakiś czas… Właściwie to taki czas, że Diana zaczęła wątpić, czy zdąży na dzisiejsze, a może i na przyszłotygodniowe warsztaty.

– Co ci podać, pani? – zapytała blondyna, kładąc zwinięte w pięści dłonie na krawędzi lady.

– Najlepiej coś na przywrócenie pamięci.

Sklepikarka zmrużyła oczy. Spod brokatowych powiek spojrzała na Paderską, jakby to ją próbowała sobie przypomnieć.

– Byłam w tej okolicy w sobotę wieczorem. Chyba nawet zabawiłam do nocy. Mogłaby pani sprawdzić na monitoringu, czy tu nie tankowałam? A może pracowała pani wtedy i sobie mnie przypomina?

Kobieta (…) odchyliła się od lady, zwiększając „bezpieczną odległość” od stojącego po drugiej stronie wampa. Zacisnęła na sobie błękitny kardigan, po czym włożyła dłonie pod pachy.

– Jak coś, pani, kupisz, to sprawdzę ci na kamerach.

Bingo! Widzisz, Padera? Kobita na kobicie może polegać!

Diana odwróciła się w stronę części sklepowej. Przebiegła wzrokiem po najbliższych półkach. W ciągu dwóch minut wybrała i zakupiła produkt.

W ciągu kolejnych dwudziestu dowiedziała się tego, czego mogła się dowiedzieć…, po czym odniosła wrażenie, że wiedziała jeszcze mniej.

Dwanaście sekund później wychodziła ze sklepu w spodlonym nastroju (…).

Gdy sięgnęła do kieszeni, by schować zakupione chwilę temu figi, wyczuła pod palcami niewielki kartonik. Uświadomiwszy sobie, czym był, pomyślała z ironią, że nie mogła zapewnić tym lipnym majtkom lepszego towarzystwa…”

“(…) Padera wróciła do mieszkania i zadzwoniła do Wery. Wahanie, czy powinna to robić przyszło dopiero post factum – po trzecim połączeniu, którego Sosnowska nie odebrała. Pewnie spała. Albo nie spała, ale dzwonek telefonu skutecznie zagłuszało chrapanie jej kudłatego małżonka.

Paderska zbeształa się w myślach. W imię czego miała podnosić alarm? W imię egoistycznej potrzeby podzielenia się z kimś listą swoich słabości? Ponarzekania na życie, że nauczyło ją starcia z fizycznym przeciwnikiem, pominęło zaś lekcję walki z własnymi demonami? (…)

Diana odłożyła telefon na biurko z nadzieją, że Weronika nie oddzwoni.

Musiała przestać grzęznąć. Ruszyć z miejsca. Chwycić się tego, co było blisko. Zabrać się za sprawy praktyczne. Rozwiązać to, co dawało się rozwiązać tu i teraz. Postukać, popukać, podkleić i znów stanąć za „szklaną ścianą”. Psychiczną barierą pozwalającą nie trawić myśli za pomocą emocji, lecz pochłaniać w całości przez zimny mózg.

Przebrała się. Następnie za pomocą haniebnej ilości ręczników papierowych starła z podłogi krew. Dała za to diabelstwo prawie stówę (o kosztach moralnych, wynikających z konieczności wejścia do sklepu z gadżetami, nie wspominając). Weronika prosiła, by Diana kupiła ją dla niej „na bal z okazji Halloween”. Zamykała bowiem gabinet weterynaryjny dopiero o dziewiątej, co uniemożliwiało jej osobisty zakup.

(Sosnowska – jako wojująca weganka – zamierzała ubrać się w kombinezon rzeźnicki, wysmarować dłonie i strój sztuczną krwią, a potem tańczyć do rana z wykonanym na plecach napisem: „Każdy mięsożerca to morderca”. No cóż… Spośród wielu kwestii, które w kontekście tego pomysłu były wątpliwe, wątpliwe było także to, by w swój plan Wera wtajemniczyła Igora. A jeśli wtajemniczyła, to towarzystwo męża miała z głowy. Choć w sumie… znając ją, mógł to być prawdziwy cel. Ważniejszy niż sam manifest.) (…)

Paderska włożyła do zlewu resztę wyjętych z torby produktów. Warzywa, olej kokosowy, gluta, w którego sztuczna krew zmieniła mąkę orkiszową oraz jeszcze kilka innych „wspomnień” o orzechach i nasionach na wagę, kandyzowanym imbirze i świeżo zmielonej kawie. Wyrzuciła przypadki beznadziejne, umyła, co się dało i pozostawiła ocaleńców na ociekaczu.

Cały czas myślała nad tym, co powinna zrobić.

Ostatecznie jedyne, co wymyśliła, to to, że „czarna dziura” była jak infekcja. Z pamięci przeniosła się na ośrodek decyzyjny w mózgu. Jeszcze chwila i pochłonie także wyobraźnię… Ech, na to Padera nie mogła sobie pozwolić! Pamięć pamięcią. Utrata dostępu do marzeń o pieszczotach Langego byłaby jednak niepowetowaną stratą… (…)”

“Weronika Sosnowska (…) nie była zapewne wyjątkiem wśród kobiet czujących wewnętrzny imperatyw wyglądania zawsze lepiej niż chciała tego dla nich natura. Wewnętrznie buntujących się, na zewnątrz jednak pogodzonych, że prawa biologii przetłumaczone na język kultury wykazują dużo większą pobłażliwość w stosunku do mężczyzn, za to cechuje je szczególne upodobanie do dręczenia kobiet.

Kobiet zarazem klnących facetów, jak i wdzięcznych im za to, że wymyślili bieliznę modelującą sylwetkę, farby do włosów i makijaż, z których Wera korzystała od ponad trzydziestu lat, można by rzec, „od stóp do głowy”. Choć, prawdę powiedziawszy, nie było roku, by nie chciała sobie tego lepiej poukładać. Czuć się bezwstydnie jak putto i mieć to wszystko w… Taaa, dokładnie tam. (…)

Przypaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko po raz pierwszy. Ten najlepszy. Ten, który robi największą różnicę. (…) Lubiła palenie w łóżku z prostego powodu. Były to rzadkie w jej życiu momenty, gdy czuła się dobrze ze swoim ciałem. Odgrodzona od świata zasłoną białego dymu. (…) Przez tych kilka zawsze zbyt krótkich machów nie zastanawiała się, czy ktoś na nią patrzy, a jeśli tak – co widzi. (…) Ten moment nigdy nie trwał jednak długo. Papieros nie mógł ćmić się w nieskończoność, a leżący obok niej mężczyzna – spać. (…)

Jeśli brać pod uwagę średnią długość życia mężczyzn za zeszły rok w Poznaniu, wynoszącą niecałe siedemdziesiąt sześć lat, od zapadnięcia w wieczny sen dzieliło Igora dwadzieścia dziewięć wiosen. Według statystyki Weronika będzie wtedy czternaście lat po menopauzie, przypadającej w Polsce średnio na pięćdziesiąty pierwszy rok życia. Rokowania nie były zatem zbyt optymistyczne. (…)

Spojrzała w jego czarne, nieco szpakowate kędziory, którymi dotykał teraz jej biodra i uśmiechnęła się smutnym uśmiechem kogoś, kto wyłącznie przez nawyk udaje, że nie czuje się tak beznadziejnie, jak na to wygląda. Uśmiechem ciemnym i krzyczącym o uwagę. Dokładnie takim, który mąż Sosnowskiej zwykł przyjmować i nie drążyć tematu, z którego ten kiepski grymas wynikał, bo – jak mówił – „im głębiej się kopie, tym niższego sięga się dna, a tam jest tylko większe…”. Wiadomo.

Igor był przeciwnikiem psychoanalizy, którą uważał za „walkę z majakami”. Zawsze chciał rozmawiać tylko o tym, co „boli tu i teraz” i rozwiązywać precyzyjnie nazwany problem. A Wera najpierw zarzucała mężowi, że nie zależy mu na ich związku. Następnie stwierdzała, że skoro nie potrafiła odpowiedzieć w prostych zdaniach na pytanie, co jest nie tak, oznaczało to, że miał rację. Problemu nie było. To tylko ona coś sobie ubzdurała, bo „za dużo myśli”. W kolejnym etapie czuła się ze sobą jeszcze gorzej, bo w głębi siebie wiedziała, że miała słuszność. Ponownie uświadamiała sobie, że główna przyczyna jej oziębłości leży właśnie w tym, że facetowi, z którym od dziesięciu lat sypia nie przeszkadza, iż prawda, która ją gnębi pozostaje nieodkryta. Znowu więc stroiła fochy nie wiadomo na co, wszczynała kłótnie o pierdoły, a finalnie domagała się „szczerej rozmowy”. No i krąg się zamykał.

Igor zaczął węszyć.

Wera parsknęła krótkim, niekontrolowanym śmiechem, myśląc o nim jak o zaalarmowanym policyjnym psie.

Właściwie rzeczywiście nim był. Choć mop na głowie i poskręcane srebrno-czarne włoski na wąskiej klatce piersiowej pasowały raczej do skrzyżowania barbeta z puli niż do owczarka niemieckiego. (…)

– Oskarżę cię o napaść na funkcjonariusza na służbie – wybełkotał w materac. (…)

– Z nas dwojga ty jesteś lepszy w zatruwaniu ludziom życia – odpowiedziała.

Spojrzała na fajkę, z której został tylko filtr.

Po delikatnych konwulsjach, które objęły jego barki domyśliła się, że się zaśmiał.

Z jednej strony poczuła ulgę, że mąż odebrał te słowa jako żart, co odraczało w czasie kolejną czczą rozmowę o tym, „dlaczego jest taka nieszczęśliwa, skoro jemu z nią jest tak dobrze”. Z drugiej – żałowała, że znów nic się nie wydarzyło. Tkwili w tym samym miejscu.

Zdolność Igora do akceptowania jej fochów, chandry, ataków paniki, narzekania i złośliwości zdawała się nieograniczona. Tak, jakby ich w ogóle nie wychwytywał. Niczego nie brał do siebie. Nie wpadał w złość, nie obrażał się, nie odpowiadał odwetem… Paradoksalnie tym chyba ranił ją najbardziej. Tym, że – jak sądziła – nie potrafił współczuć. Czuć się nawet przez moment tak, jak czuła się ona. (…)

– Tym kadzidłem narażasz mnie na impotencję.

– Niestety wciąż nieskutecznie. (…)”

“Przyszło mu do głowy, że Rafał Suseł dawno powinien zacząć się dusić. Drugi podbródek kierownika działu wiadomości wyglądał bowiem en face, jakby trzymał tam rogala, którego nie mógł przełknąć.

Jakub powiódł wzrokiem po ścianie pokrytej białymi płytkami ceglanymi, znajdującej się za fotelem przełożonego. Zawiesił spojrzenie na industrialnym zegarze. Z czarnych, rzymskich cyfr odczytał godzinę.

Siedem minut.

Siedem cholernie długich minut ciągnących się, kurna, jak wieczność.

Od siedmiu minut Lange siedział w pozycji „wielkiej czwórki” naprzeciwko przełożonego. Oddzielony od niego rustykalnym biurkiem z płyty wiórowej i stali. Na odsuniętym niemal na środek gabinetu krzesełku, niemającym w sobie nic z obrotowego, skórzanego tronu kierownika. (…) W końcu Jakub chrząknął znacząco i osunął się nieco na siedzisku. Wywołał tym ni mniej, ni więcej, tylko zupełny brak reakcji kierownika. Suseł trwał pochylony nad laptopem. Z jedną dłonią dotykającą touchpada, drugą przyłożoną do czoła niczym chroniący oczy przed nadmiarem słońca daszek. Jedyne, czym poruszał, to wzrokiem. (…)

Po dodaniu zdjęcia, a nade wszystko komunikatu o nagrodzie za przekazanie informacji pomocnych w odnalezieniu Henryka Walczaka tekst Langego mógł zawierać nawet przepis na szarlotkę, a i tak ilość kliknięć i cytowań szybowałaby w kosmos. Czego więc doszukiwał się w nim Suseł przez tych siedem rażących w oczy nieistniejącym słońcem minut?

Osiem, do diabła, osiem!

Kierownik potrzebował ośmiu minut, by w końcu z wolna wyprostować plecy. (…) Z ciężkim westchnieniem odchylił się na oparcie fotela i poprawił krawat, którego czerwony jęzor spłynął po łagodnym zboczu białego brzucha.

– Nie mogę zrozumieć jednej rzeczy, redaktorze – zaczął, wyciągając przedramiona wzdłuż tapicerowanych podłokietników. (…)

– Tylko jednej? – zapytał Lange, zahaczając splecione dłonie o podciągnięte w górę kolano.

Suseł wyraźnie i bez pośpiechu skinął głową. (…)

– Nie rozumiem, jak to jest… – kierownik kontynuował filozoficznie – Ma pan zapewne wiele talentów, redaktorze. Ale przede mną postanowił pan konsekwentnie ujawniać tylko jeden. Wie pan jaki?

Lange zagryzł zęby, zatrzymując na nich mięsisty wulgaryzm.

– Nie – przyznał – Ale to interesujące.

Suseł powoli przeciągnął dłonią po krawacie.

– Talent do wkurwiania mnie. (…)

– To nie wymaga szczególnego talentu, kierowniku. Przynajmniej wnioskując po moim przypadku. Powiedziałbym, że wystarczy wybierać ciekawe tematy, rzetelnie analizować zebrane informacje, pisać bezbłędnie po polsku i dostarczać teksty terminowo. (…)

– Ma pan tupet, redaktorze – błyskotliwie zauważył Suseł.

Skierował źrenice w kąt oczu i wymierzył je w podwładnego.

Oczy miał ładne, to mu trzeba było przyznać. Dwa lśniące guziczki w kolorze husky, otoczone ściegiem długich, czarnych rzęs. „Naprawdę słodkie, jak na takiego skurwysyna.”

– Na jutrzejszym zebraniu zarządu mam zamiar zaproponować zakończenie naszej współpracy – dokończył kierownik. (…)

– Czyżbym był pierwszym, który może życzyć panu powodzenia w realizacji nowych wyzwań? – Lange podjął teatralnie przyjacielskim tonem, z równie aktorskim uśmiechem na ustach. (…)

– Otóż nie, redaktorze. Ja się donikąd nie wybieram. (…) Ale panu radziłbym już dziś zacząć się zastanawiać, gdzie spędzi pan tegoroczną wigilię firmową. (…)

– Czy planuje pan jakieś dramatyczne podwyżki pensji, które nagle miałyby sprawić, że na moje miejsce pojawią się dziesiątki kandydatek lub kandydatów? (…)

Suseł prychnął i nonszalancko odwrócił wzrok.

– „Kandydatek lub kandydatów”. Noż, ku…! Co pan taki poprawny politycznie się zrobił? Jedno szkolenie i wszędzie pan widzi to „dżender-strender”? (…) Chce pan, żeby byle jaka baba, tylko dlatego, że jest babą, zabierała nasze stanowiska?

Wywodu, który nastąpił później Jakub nie słuchał, więc i w dyskusję się nie wdawał. Roztaczana przez przełożonego futurystyczna wizja, w której kobiety blokują mężczyznom drogę do awansu społecznego, zamykają ich w domach uzbrojonych w szczotkę do czyszczenia kibla, a do tego każą karmić dzieci butelką z obawy przed obwiśnięciem piersi, nie wydała się Jakubowi ani zbyt realna, ani przerażająca. Biernie przypatrywał się zatem Rafałowi, bębniąc palcami o podłokietnik krzesła. (…)

– A pan co, Lange? Po czyjej stoi stronie?

Suseł kiwnął podbródkiem, wzywając podwładnego do bezzwłocznego opowiedzenia się.

– Naszej? Czy woli pan dawać się szantażować przez te lesby?

Jakub zatrzymał wystukujące galopujący rytm palce i zacisnął je na plastikowym boku krzesła. Rozchylił usta i zważył w nich kilka możliwych zdań, które miał ochotę wypowiedzieć. Ostatecznie porzucił wszystko, co miało cokolwiek wspólnego z prawdą i zdecydował się na coś, co w metodyce przesłuchań nazywa się „protestem”. Mianowicie: na paplanie od rzeczy.

– Chciałbym móc odpowiedzieć na to pytanie, kierowniku. Ale nie znam takiego słowa, jak „lesba”. No i prosiłbym o sprecyzowanie dla pewności, kim są „my”.

Rafał ze zdumiewającą wręcz powagą i zaangażowaniem poinformował go – w dużym uproszczeniu – że brak członkostwa w „nas” oznacza wykluczenie z kręgu „normalnych mężczyzn”, poza którymi na świecie żyją tylko „piździelce i pedały”. (…)

– Wyjaśnił pan moje wątpliwości – podsumował kpiąco Lange i skinął głową z ironicznym wdziękiem. (…)

Po tych słowach – gdzieś na drodze impulsów nerwowych, meandrujących w mózgu po gęstych szlakach synaps – zapaliła się Jakubowi czerwona lampka. Na swoje nieszczęście zignorował ten ostrzegawczy sygnał. Był jak pławiący się w rześkich wodach zachodniego Bałtyku, odurzony pięknem zachodzącego słońca turysta z zacięciem po goleniu, szczerzący facjatę w stronę zwabionego krwią żarłacza śledziowego. (…)”

“Wzrok Diany powoli unosił się w stronę okna na poddaszu. Im wyżej sięgał, tym jej szczęka opadała niżej.

Ironia losu była zaskakująca… Zaledwie trzy kwadranse temu raczyła Diablicję opowieścią o tym, jak to nie wydając z siebie nawet pierwszego krzyku, zasłużyła na owianie legendą dziecka Rosemary. A tu, proszę! Niespodzianka. Diana nie musiała wspinać się spojrzeniem na piąte piętro, by po braku oświetlenia przed klatką schodową stwierdzić, że w kamienicy nie było prądu. Doprawdy zaskakujące, że dopiero teraz skojarzyła owe dwa oddalone od siebie o prawie trzydzieści lat fakty…

Jak powiedziała Diablicji – młodszą córkę, Julię Irena Paderska spłodziła z „dobrą partią” na progu Nowego Roku. Moment poczęcia przypieczętowała fanfarami nieziemskiego spełnienia. Dziecko powiła wczesną jesienią – ciepłą i słoneczną, że aż miło.

Dianę włożył matce do brzucha przymusowy kochanek, w mroźną noc andrzejkową. Jakby tego było mało – dziecina zaserwowała rodzicielce poród, który w annałach polskiego położnictwa mógł pretendować do tytułu jednego z najgorszych. Ostatecznie na świat kleszczami wyciągnięto ją w sierpniu, choć broniła się przed tym przez trzydzieści sześć godzin.

W sierpniu? Ejże! Raczej w JEDYNYM dniu tamtego lata, gdy nawet nie padało, a lało i nie wiało, tylko dęło. Do tego niebo pękało raz za razem, jak skorupka jaja przed narodzinami Godzilli, miotając iście apokaliptyczne pioruny i grzmoty. A to wciąż nie wszystko! Dokładnie w momencie, gdy na porodówce w szpitalu na Polnej oczy akuszerki zobaczyły główkę, włączyło się zasilanie awaryjne, bo trakcją energetyczną przestał płynąć prąd.

Ta feralna zdolność wywoływania ciemności pozostała, jak widać, Paderze do dzisiaj. (…)

Blackouty były cechą tak charakterystyczną dla popadającej w ruinę kamienicy, że Diana zaproponowała kiedyś właścicielowi, by w ofertach wynajmu, w rubryce dotyczącej „dodatkowych udogodnień” podawał, iż „mieszkanie posiada automatyczny system oszczędzania energii”. Dziś – po ponad dwóch latach zamieszkiwania tutaj – zrozumiała, że przyczyną awarii nie była kwestia niewydolnej infrastruktury, lecz doboru lokatorów. A raczej jednej mrocznej lokatorki… (…)”

“Weronika przesunęła się w głąb kanapy. (…) Materiał ołówkowych rurek napiął się, ujawniając ich nieco „zbyt dopasowany” krój. A raczej rozmiar, którego Wera od dziesięciu lat nie nosiła, miała jednak niepodważalne przekonanie, że POWINNA. (…)

Diana była prawdopodobnie jedynym żyjącym świadkiem momentów, gdy Wera siadywała w ten sposób, pozwalała sobie na przypadkowy negliż i strzelała jakąś niewyszukaną minę. W otoczeniu innych ludzi Sosnowska zapamiętale się bowiem pilnowała. Dbała o każdy gest, któremu chciała nadawać określony styl. Najlepiej zarazem szykowny i zadziorny. Na każdą pozycję swojego ciała miała osobną teorię dotyczącą tego, co ją „wyszczupla”, „pogrubia”, przy czym wygląda „jak pokraka” albo czego „w jej wieku już nie wypada” robić lub nosić. (…)

Dianie skojarzył się pewien moment.

Wieczorny telefon Weroniki sprzed czterech lat. Trzy dni przed ślubem.

W tonie głosu Wery – przecinanym w nieoczekiwanych miejscach chichotem – słychać było działanie co najmniej jednego kieliszka za dużo. (…) Po chwili wszystko wskazywało na to, że zaręczona z policjantem kuzynka zadzwoniła do niej tylko po to, by powiedzieć, że wychodzi za mąż za mężczyznę, „którego nie kocha, ale on i tak ją wkrótce zostawi”.

Trudno o bardziej jednoznaczną charakterystykę NIEWŁAŚCIWEGO kandydata do zamążpójścia.

– No to go wymień – podsumowała wtedy Padera.

Lekko i bez zastanowienia, zakładała bowiem, że kuzynka bredzi po pijaku. Sądziła, że pewnie większość panien młodych „tak ma”, osiągnąwszy punkt kulminacyjny „gorączki przedślubnej”.

– W sensie, że co? – wybełkotała Sosnowska i spoważniała.

– Nie kochasz go i on cię wkrótce zostawi – powtórzyła Paderska – No to go wymień.

– Ale…

Ciąg dalszy był dla Diany łatwy do przewidzenia.

– …na kogo? – jęknęła Weronika.

No tak… Pytanie było stare jak pierwsza ludzka zygota. A może jeszcze starsze? Być może lęk separacyjny odziedziczyliśmy już w momencie, gdy pierwsza prakomórka-matka podzieliła się na dwie. Tak, jakby zamiast w samotności żeglować po wodach praoceanu – koniecznie chciała kogoś do towarzystwa…

Cóż. Być może więc właśnie dlatego, trzy i pół miliarda lat po tym zdarzeniu, złożona z około trzydziestu czterech trylionów komórek kobieta pytała, czy na planecie zamieszkiwanej przez prawie osiem miliardów ludzi (z czego co trzeci ma profil na jakimś portalu społecznościowym i jest dostępny online średnio dwie i pół godziny na dobę), „kogoś w życiu jeszcze znajdzie”. Siła lęku przed samotnością najwyraźniej zdecydowanie przewyższa ludzkie umiejętności matematyczne.

– Wymień go na bezdzietność. Brak kredytu. Czas dla siebie. Czas dla potrzebujących. Pierwszeństwo w dostępie do łazienki i możliwość wypróżniania się z niezmąconym spokojem. Na wolność seksualną. Na dalsze łudzenie się, że jak przez wstyd, że masz w pasie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów nadal będziesz spędzać wolny czas w czterech ścianach bloku, to któregoś dnia zdarzy się cud i do twoich drzwi zapuka ten twój wymarzony Mickey Rourke. Wymieniać dalej?

Paderska nie starała się brzmieć ani ironicznie, ani przekonująco, pozostawiając przyszłej pani Sosnowskiej dowolność w zakresie interpretacji. O wynikach tejże dowiedziała się trzy doby później. (…)”

„(…) Boże, jak bardzo ją kochała…

Właśnie ją. To brzydkie, z natury ociężałe i niezdarne dziecko. Dziecko, które Helena rozumiała, zanim ono miało okazję poznać siebie. Którego pragnienia znała, nim pojawiały się w postaci słów. Którego przyszłość mogła wyobrazić sobie w najdrobniejszych szczegółach, bo patrząc na nie – widziała samą siebie. (…)

Petronelka nigdy nie powinna opuścić obejmujących ją ramion matki i tego słodkiego, dziecięcego pokoju pełnego kolorowych stworzeń ze świata bajek. Fortec stworzonych, by strzec jej niewinności. Niewinność jest bowiem jak spokojny sen. Gdy człowiek raz się z niej obudzi – koszmary życia już nigdy nie pozwolą mu zasnąć. (…)

Przy pierwszym kroku drewniane deski zaskrzypiały cicho. Zawsze tylko tu, w tym jednym miejscu, przed pokojem Olgi. Tak, jakby cały dom pomagał Helenie czuwać nad ukochaną córką.

Ile razy słysząc ten dźwięk z końca korytarza, zrywała się z łóżka, wybiegała z małżeńskiej sypialni i kucała, wyciągając ręce ku zbudzonej w nocy dziewczynce?

Dziesiątki. Nie, setki razy.

Nawet nie zauważyła, kiedy przestała dbać o to, by wracając do łóżka nie obudzić Piotra… A może było dokładnie odwrotnie? Nigdy tak naprawdę na to nie zważała, a jedynie nawyk cichego zachowywania się w nocy sprawiał, że przez jakiś czas nie wytrącała męża ze snu?

Któregoś dnia zaczęła go jednak budzić celowo.

Budzić pod pretekstem, że ciężkie opadanie na łóżko, gwałtowne podciąganie kołdry, długie szukanie wyłącznika nocnej lampki i głośny oddech były jedynie naturalną konsekwencją wykonywanych przez nią rodzicielskich obowiązków.

Chciała, żeby się obudził. Chciała, żeby z nią porozmawiał. Chciała, żeby przy niej czuwał. Zabrał od niej lęk, który właśnie zdjęła z barków ich dziecka… Lęk przed obudzeniem się w nocy samotną. (…)

Helena miała trzydzieści sześć lat i poczucie, że jej życie już się skończyło. Że wszystko czym i dlaczego żyła było przeżywaniem życia córek. Nie miała celu wyższego niż ich szczęście, a od niedawna także żadnej innej motywacji do wybudzania się ze sztucznie wywoływanego i podtrzymywanego benzodiazepinami snu.

Snu, do którego straciła prawo niemal rok temu, w domu przyszywanego teścia, śledząc własnego męża. (…)

Od tamtego dnia nie miała już odwagi ani siły niczego więcej chcieć. Łatwiej jest bowiem przywyknąć do braku potrzeb niż pogodzić się z niezaspokojeniem pragnień. (…)

Wstyd. Ten ciągły wstyd… Głód poczucia własnej wartości, który w kręgach polityczno-biznesowych ludzie nazywają „wyższymi aspiracjami”.

Poznawszy rozmiary kompleksów męża, po latach Helena dochodziła do wniosku, że tak naprawdę to nie w niej Piotr się zakochał, ale w miastach, gdzie się urodziła, wychowała, uczyła, po których podróżowała i w których pracowała. W jej „europejskim pochodzeniu”.

Ojciec Heleny był cyrkowcem. Miejskim nomadą. Od piątego roku życia, kiedy zmarła jej matka, córka przenosiła się z miejsca na miejsce razem z nim.

Do dnia, w którym poznała Piotra.

To był ostatni dzień dwudziestego wieku. Siedem godzin przed przełomem tysiącleci. Dosiadł się do jej przedziału w pociągu linii Poznań – Kraków.

On – doktorant politologii, ona – studentka pierwszego roku pedagogiki. W praktyce – przez pomoc ojcu w cyrku – niemająca za sobą nawet jednego pełnego tygodnia akademickiej nauki.

Piotr siedział spocony, zamroczony gorączką, z nosem czerwonym od kataru i ciężkimi powiekami, pod którymi lśniły wąskie, szkliste szparki. Helena zaopiekowała się nim.

Zaopiekowała, bo tak bardzo chciała, by ktoś zaopiekował się nią. Zakończył jej tułaczkę. Cofnął zbyt wczesną dorosłość. Zobaczył w niej kogoś więcej niż dziewczynę oferującą dzieciom popcorn i watę cukrową, bo na każde inne zajęcie była zbyt niezręczna. (…)

A wszystko dlatego, bo Helena była linoskoczkiem.

Ale nie zwinnym akrobatą, zdolnym wykonywać ewolucje na linie lub dumnie zdobywającym drugi skraj przepaści. Była linoskoczkiem koślawym i ociężałym od lęków, który zwlekał jedynie z wyborem momentu, w którym będzie mógł z tej liny skoczyć lub się na niej powiesić. (…)”